Muzyka stworzona przez kompozytora, z posmakiem współczesności, ale zachowaniem stylu renesansowo-barokowego płynnie łączy się z instrumentalnym, klasycznym brzmieniem twórców sprzed wieków. Urbaniak wykorzystał utwory znanych twórców – m.in. Władysława z Gielniowa, Mikołaja Gomółki, Sebastiana Klonowica oraz anonimowych. Idzie Maciek bez wieś z bijakiem za pasem, przyśpiewuje sobie „dana, dana” czasem, a kto mu w drodze stoi, tego pałką bez łeb złoi Oj dana dana dana, dana dana da. Oj, biedaż nam, bieda, bo nasz Maciek chory nie był juz w karczmisku ze cztery wieczory Oj, któż nam kupi piwa, oj, któż nam tu zaśpiewa. Oj dana… Umarł Maciek, umarł, już więcej nie wstanie, zmówmy zań pobożnie wieczne spoczywanie, oj, był to chłopak grzeczny,oj, szkoda, że nie wieczny. Oj dana… Położyli Maćka na sam środek wioski, zeszli się do niego kmotrzy i kumoszki, Już nikt mu nie dopomoże, bo nam Maciek zmarł niebożę! Oj dana… Umarł Maciek, umarł, już leży na desce, gdyby mu zagrali, podskoczyłby jeszcze, bo w Mazurze taka dusza, gdy zagrają, to się rusza. Oj dana… Żeby mu zagrali Podskoczyłby jeszcze Bo w Mazurze taka dusza Że choć umrze, to się rusza Oj dana-dana-dana Dana-dana Grajcie mu się bliżej Zagraj mi od ucha Widać, że choć umarł No muzyki słucha Jeszcze raz otworzy oczy Obertasa się podskoczy Oj dana-dana-dana Dana-dana Hej, zagrajcie, skrzypce Hej, zagrajcie, basy Maciek się
Z pozdrowieniami dla Margaret :) “Umarł Maciek, umarł już leży na desce gdyby mu zagrali podskoczyłby jeszcze” Piosenka biesiadna Jak sobie wyszukałam cały tekst tej przaśnej piosenki, to się nawet nie zdziwiłam, że z pozoru taka niby o tańcach i mazurskiej duszy skocznej, a tak naprawdę jak zawsze chodzi o seks, i na końcu MUSIAŁA być zwrotka o dziurkach i co to Maciek z nimi nie robił. Żywot człowieka poczciwego kręci się bowiem wokół chleba, dziurki i igrzysk, a gdybyście się zastanawiali, kto w moich okolicach jest mistrzem ars amandi, to oczywiście, że pan J. Na jaki temat byście nie zagaili rozmowy, i tak na końcu dowiecie się, kogo pan J. i kiedy, a jeśli nieroztropnie nie oddalicie się w te pędy precz, to będziecie nawet wiedzieli JAK. No ale miało być o umarłych, co to lubią sobie podskoczyć jeszcze. Otóż więc żmija z poprzedniego odcinka, martwa jak przepisy ustawy o zakazie przemocy w rodzinie, leżała sobie całkiem spokojnie na trawie, oddawszy swego ducha jakiejś przyszłej ważnej pani z urzędu. Leżała, jak się okazuje, zupełnie bez sensu, bo mogła raz jeszcze zaszaleć i zatańczyć wężyka. Żeby się więc całkiem dobra żmija nie zmarnowała, Gonzales wziął ją w obroty, ale ja Wam o tym od końca opowiadam, a to było tak: Próbując złożyć do kupy moją wierzbową ławkę, gmerałam niemrawo łopatką i machałam młotkiem w ogródku, gdy nagle, kątem ucha złowiłam i mimookiem dostrzegłam rozgrywającą się nieopodal scenę walki niczym z “Kill Bill”. Agresywny i napastliwy czarny wąż rzucał się zaciekle na niewinnego, puszystego kotka. Obydwaj co chwilę wzbijali się w powietrze, przy czym wąż opadał wijąc się w paroksyzmach krwiożerczego szału, puszysty zaś kotek odpierając atak wroga majtającymi w powietrzu białymi, puszystymi łapkami. Natenczas obudziła się we mnie rycząca Walkiria, skrzypnęły prostujące się do biegu kolana, i już byłam w półrozpędzie na ratunek i odsiecz, gdy inny obrazek ze zgrzytem zaciągnął mi ręczny hamulec. Oto małżonek, zmierzający do drewutni po opał, ominął scenę jak z kasowej produkcji Tarantino niezbyt szerokim łukiem, i – nie mrugnąwszy nawet palcem – poszedł dalej. “Zwyrodnialec!” – zawyła dziko Walkiria, już odblokowana i sunąca wartko przez zwały słomianej ściółki, by zatłuc żmiję młotkiem. “Co proszę?” – przystanął zaskoczony małżonek. “No jak co? Jak co?!” – pieniła się Walkiria – “to nie widzisz, że Gamoń tam, że z wężem że?!”. Przez skórę na czole małżonka widziałam, jak kręcą się kółka zębate jego zdezorientowanych myśli, bo ON JUŻ WIEDZIAŁ, ale nie wiedział, że ja jeszcze nie wiem. W końcu kółka się zazębiły, małżonek puknął się w czoło i rzekł tylko, bardzo wyraźnie i powoli: “Ale to jest GAMOŃ, rozumiesz?”. No i ten. Jak podeszłam, to zrozumiałam. Pamiętacie te fajne, oślizgłe i klejące się lekko, czarne pająki ze sklepu “1001 drobiazgów” z czasów PRL-u? Gdy się nimi rzuciło o ścianę, to one po niej schodziły, i z daleka wyglądały całkiem jak żywe. No i podobnie Gonzales ze żmii martwej uczynił animowaną – zahaczał o zewłok pazurem, podrzucał trupka w górę, a trupek opadał w esach-floresach, bo węże już tak mają, że nawet podziurawione i martwe trzymają krój i fason, a gdy opadał, wtedy Gonzales “się bronił”, nierzadko sam wyskakując w górę na spotkanie adwersarza. I naprawdę – z daleka to wyglądało BARDZO przekonująco. No to może wróćmy do ławki, jako i ja wtedy wróciłam. Starożytni mieli różne w dechę powiedzonka, których genezy często nie sposób dociec, ale można przynajmniej próbować. I tak na przykład, zważywszy moje ostatnie doświadczenia, kto mi zabroni ostrożnie założyć, iż autorem maksymy facile dictu, difficile factu, był ogrodnik boskiego Cezara? Przy równie ostrożnym założeniu, iż Gajusz Juliusz zapragnął mieć w ogrodzie żywą ławkę wierzbową. No w każdym bądź razie mi się wydawało, że ta ławka to tak zwane nic prostszego, a okazało się, że nic z tych rzeczy. Witki maczane w wiadrze długo nie mogły się zdecydować, ale ostatecznie puściły korzonki: A rusztowanie pod ławkę zrobiłam takie (z gałęzi wierzbowych, co to je kozy pracowicie całą zimę obdzierały ze smakowitej kory, i których mam jeszcze z pięćdziesiąt razy tyle): No i bardzo byłam z siebie zadowolona, że o proszę – tylko dziesięć minut i jakie piękne rusztowanie, i przystąpiłam do formowania ławki właściwej z tych żywych witek, i wtedy zaczęły się schody. Po pierwsze, te witki wcale nie są tak giętkie i zwinne, jak martwa żmija, i to mi pokrzyżowało szyki już na wstępie. Po drugie, im dłuższa witka, tym grubsza, i tym bardziej nie jak żmija. A te długie zamierzałam wykorzystać na tak kluczowe elementy ławki, jak np. tylna krawędź siedziska, albo fantazyjnie gięte oparcie, no i świetnie by się nadawały, gdyby jednym końcem nie musiały tkwić w ziemi. Może powiem wprost: gruba witka, której ramiona tworzą kąt prosty, to witka złamana. Koniec końców nawbijałam witek w ziemię jak parówek w mięsnego jeża, zużyłam sznurka jak snopowiązałka na pełnym etacie, a efekt przypomina koszmar z ulicy więzów. I podejrzewam, że nawet jeśli wierzba której użyłam nie była z gatunku płaczących, to teraz już jest. Na pocieszenie mam dla Państwa wieczorek z kozami w wersji wideo, oraz taką informację, że przez te Wasze propozycje co do imion koziołków, całkiem mi się poszła czesać wizja nazywania ich od pierwszej litery imienia matki. A zwłaszcza Roman nie chciał się ode mnie odczepić, i PROSZĘ BARDZO. Ta popielata kózka to Roman, córka Ireny. A na filmie wszystko lata i się trzęsie, bo najpierw Andrzej, a potem Kachna i Lucek, ale to się chyba da wywnioskować z uwag komentatora. Się urwało, ale się spostrzegłam i jedziemy dalej: Dziesięć światów… Tymczasem pod południową ścianą domu zakwitły już pokrzywy (a figę! jak słusznie zauważyła Leloop, to nie jest żadna pokrzywa, tylko JASNOTA BIAŁA. Gupi Kanionek.): Czosnek w ogrodzie otrząsnął się z kurzej traumy i umacnia swe pozycje, nawet tam, gdzie wcale nie był wysiany: A melisa wygląda tak: I dosłownie z dnia na dzień wystrzeliły spod ziemi kwiaty mniszka. W poniedziałek termometr obwieścił 20 stopni w cieniu, zwabione zapachem kwiatów pszczoły odlatywały obładowane pomarańczowym pyłkiem, a potem przyszedł Kanionek z nożyczkami i ściął pięćset przewidzianych przepisem główek. Miód z mniszka lekarskiego ma z miodem tyle wspólnego, co pszczoła z młynkiem do kawy – niby i jedno, i drugie brzęczy, ale spróbujcie młynkiem zapylić czereśnie. Jednakowoż mieszkać na łonie natury i NIE ZROBIĆ miodu z mniszka to podobno obciach, więc zrobiłam. I w sumie dobrze, bo już następnego dnia przyszła jesień, deszcz i zawierucha, ocalałe z rzezi kwiaty zwinęły się w smutne trąbki, a pszczoły pewnie musiały napalić w kominku, bo ziąb taki że trutnia nie wypędzisz. No to co? To jeszcze po koziołku, i byle do wiosny! Ciąg dalszy nastąpi. No chyba, że zaginę w lesie podczas poszukiwań czosnku niedźwiedziego (coś ty znowu wymyślił, Kanionek), to wtedy nie nastąpi. PS. Projekt “kwoka” został doprowadzony do końca. Mały wybieg zamknięty. Małe okienko dla kurczaków zrobione. Nawet drabinkę do okienka im małżonek zmajstrował, po której wchodzą kolejno nabożnym krokiem, jak te babulinki po komunię świętą. Buda wymoszczona słomą i siankiem została wtargana na nowe miejsce. I co? I znowu jajko. Jaja w budzie wysiaduje Gonzales, i to bynajmniej nie kurze. Małżonek więc zaczął już lutować jakieś druciki, że niby inkubator zrobimy i sami wyprodukujemy te cholerne kurczaki. Ja tak sobie myślę, że jak już lutownica i druciki i znowu kupa zachodu, to już bardziej by nam się przydał paralizator. Na zmianę byśmy przy budzie siedzieli, i wszystko co się zbliży, a nie jest kurą, CYK! i leży. Jak wstanie i będzie chciało wejść do budy – CYK! i już nie wejdzie. A jak kury nie będą chciały wysiadywać tych jajek, to się jedną CYK!, podrzuci nieprzytomną do budy, i już na jajach leży. Bo w życiu trzeba szukać prostych rozwiązań.
UJAWNIAMY. Załamanie dochodów podatkowych stało się faktem. Zabrakło 16 miliardów złotych z podatków Fot. Sxc.hu We wtorek (08. 01.2013) wiceminister finansów, podczas debaty budżetowej w Senacie, dociskana przez senatorów PiS, przyznała się, że mamy w Polsce faktyczne załamanie dochodów podatkowych w budżecie za rok miniony. O terapeutycznych i szkodliwych skutkach słuchania muzyki. O zdrowotnych właściwościach muzyki słyszał każdy. To, że muzyka rozluźnia, wprawia w dobry nastrój lub aktywizuje do działania, jest też wiedzą powszechną. Nie zawsze jednak wiemy, że muzyką można poprawić jakość snu, niwelować ból i strach, rozładować emocje lub po prostu sprawiać przyjemność. Umarł Maciek, umarł, leży już na desceGdyby mu zagrali, podskoczyłby w Mazurze taka dusza, że jak grają, to się ruszaOj dana dana, dana, dana, dana da.(fragm. biesiadnej piosenki tradycyjnej) MUZYKOTERAPIA Muzyka była jedną z najstarszych terapii, wykorzystywaną już w społecznościach plemiennych. W starożytności po raz pierwszy sformułowano jej pozytywny wpływ na człowieka (Arystoteles, Muzyka wpływa na uszlachetnianie obyczajów ). W toku dziejów towarzyszyła człowiekowi w jego codzienności i świętowaniu, dotykając spraw doczesnych (uciech) i wiecznych (duchowości). W XX wieku, gruntownie przebadana, zyskała status dziedziny medycyny, zajmującej się poprawą stanu emocjonalnego, fizycznego i umysłowego. Muzykoterapia, zwana też terapią muzyką, ma rzesze zwolenników i jest jedną z najpopularniejszych form poprawy zdrowia psychicznego. Kiedy pracujemy w wielosobowym zespole (biuro, magazyn, sklep), skazani jesteśmy na to, co właśnie leci z głośników, nie zdając sobie czasem sprawy z negatywnych wpływów muzyki na naszą koncentrację, samopoczucie i zdrowie. Aby poczuć dobroczynny wpływ muzyki na nasz nastrój, wystarczy uważniej przyjrzeć się naszym zwyczajom i przyjemnościom. Poranny prysznic, podczas którego wyśpiewujemy ulubione melodie, zwiastuje dobrze przespaną noc i pełnię energii. Muzyka popołudniowej sjesty lub nastrojowego wieczoru rozluźnia, pozwala odpocząć i przygotować organizm do snu. Grajcie mi skrzypeczki, grajcie mi wesoło,a ja se zatańczę z dziewczyną mi skrzypeczki, żebym się nie smucił,bo ja z wojeneczki niedawno powrócił.( NA CODZIENNĄ NUTĘ
Holender zawita dzisiaj do "Teatru Marzeń", bowiem jego Fenerbahçe zmierzy się z "Czerwonymi Diabłami" w ramach Ligi Europejskiej. Powrót napastnika na dobrze mu znany stadion jest jednym z najważniejszych wydarzeń w brytyjskich mediach. 33-latek z Manchesterem ma wiele miłych wspomnień.
„Kochajmy muzykę! Kochajmy festiwal Chopin i Jego Europa!” – taki napis wyświetlił się na żelaznej kurtynie w Sali im. Moniuszki po zakończeniu festiwalu w miejsce jego logo. Z fotografią uśmiechniętego dziecka spoglądającego z balkonu i z podpisem „S. Leszczyński”. Nie sądzę, żeby to był jego pomysł, raczej coś na kształt dowcipu z przesłaniem. Ale akurat tych, co byli na sali, nie musi się namawiać, żeby kochali muzykę. A tych, którzy pojawili się po raz pierwszy, zachęcano do tego raczej samą muzyką. Raz lepiej, raz gorzej, ale głównie lepiej. Popołudniowy koncert był jednym z największych przeżyć festiwalu, takim, że po nim z koleżeństwem wzdychaliśmy: jak żyć? Tj. jak pójść na następny koncert, będąc pod takim wrażeniem tego? – Trzeba to jednak wziąć na klatę – powiedział pianofil i w sumie też warto było. Ale po kolei. Cóż można jeszcze dodać do tych dwóch słów: Belcea Quartet. Już wszystko wiadomo. Intensywność, pasja (uderzająca zwłaszcza u prymariuszki), niezwykły dźwięk (tu zwraca uwagę altówka), subtelność, poezja, ale i niepokój, dramat. Wszystko to niezbędne jest do wykonania Kwartetu B-dur op. 130 Beethovena w jedynie słusznej wersji z Wielką Fugą jako ostatnią jego częścią (tak miało być od początku) zamiast dopisanego później finału. Prawdopodobnie miałam do czynienia z jednym z najlepszych wykonań tego utworu, jeden tylko szkopuł: to wszystko było dość kiepsko słychać. Pojedyncze głosy smyczków w przestrzeni sceny TWON gubiły się i zanikały nawet w sektorze A, naprzeciwko muzyków. Przy czym każdy rząd „robił różnicę”, bo po przerwie przesiadłam się z V rzędu do IV i było nieco lepiej, choć wciąż nie tak, jak powinno. Czuję się obrabowana z dużej części walorów tego koncertu. To wszystko – części fugowane (bo poza finałem także pierwsza), dwa scherza niby dowcipne, ale z otchłaniami otwierającymi się w środku, dziwnymi zwrotami, przejmująca Cavatina, która dla mnie jest jakąś muzyką pożegnania, urywane krzyki zwariowanego tematu Wielkiej Fugi – chciałoby się odebrać to w lepszych warunkach. Po przerwie dołączyła Elisabeth Leonskaja i zabrzmiał Kwintet f-moll Brahmsa. Kocham ten utwór miłością wielką, więc mam swoje wymagania co do niego. Wielka dama fortepianu doskonale rozumie i interpretuje Brahmsa, więc wszystko miało odpowiedni nastrój, odpowiedni gest (już pierwsze mocne wejście przesądza o dalszym ciągu), choć czasem zdarzały się jej usterki. O kwartecie jednak nie da się nic takiego powiedzieć. W sumie było pięknie, ale, co ciekawe, tym razem wychodząc z koncertu uczepiła się mnie nie dramatyczna pierwsza część, nie demoniczne scherzo, które widzę jako lot nad przepaścią, nie mgławicowy początek finału (który ma wiele wspólnego z poprzedzającym go kwartetem Beethovena), lecz łagodny, kołyszący śpiew z drugiej, wolnej części. A po drodze jeszcze był przecież bis: Scherzo z Kwintetu Dvořáka. Koncert wieczorny był miłym zaskoczeniem. Znakomicie zabrzmiała orkiestra Filharmonii Narodowej pod batutą Jacka Kaspszyka – dawno nie słyszałam jej w takiej dobrej formie. No i program był ciekawy. Na początek Rapsodia polska Aleksandra Tansmana z 1941 r., pierwszy utwór napisany na emigracji w Stanach Zjednoczonych, w którym kompozytor łączy się myślą ze swoją ojczyzną, pisany „ku pokrzepieniu serc”. Polskie rytmy w ogóle powtarzają się u Tansmana nierzadko. Tu kluczowy jest powolny, melancholijny fragment ze zwolnionym, w tempie marsza żałobnego (tyle że na trzy), Mazurkiem Dąbrowskiego, przełamany przekorną nutą mazurkową z motywem ulubionej przez Tansmana piosenki Umarł Maciek, umarł, w przekornych sekundach i z optymistyczną wymową („gdyby mu zagrali, podskoczyłby jeszcze”). Później Koncert fortepianowy Karola Rathausa w wykonaniu izraelskiej solistki Yaary Tal – utwór może trochę mniej ciekawy od tych, które znam, głównie orkiestrowych (Muzyka na smyczki, Polonez symfoniczny), ale też interesujący, mający w sobie coś z Bartóka. Historia Rathausa była dość nietypowa, i tu znów popastwię się nad omówieniem programu: (gm) czyli Grzegorz Michalski nie napisał o tym kompozytorze literalnie nic, tyle że, jak Tansman, „rozwijał karierę na zachodzie Europy”. Rathaus właściwie nigdy nie był na ziemiach literalnie polskich: urodził się w Tarnopolu, studiował w Wiedniu, pracował początkowo w Berlinie, później przez chwilę w Paryżu (zanosiło się na karierę w dziedzinie muzyki filmowej), w końcu wyemigrował do Stanów Zjednoczonych i tam został niezwykle cenionym pedagogiem. W Queens College, gdzie uczył, znajduje się jego archiwum, jeden z budynków nazwano jego imieniem. Warto go u nas przypominać, zwłaszcza że mimo wszystko czuł się również Polakiem. No i koniec z lekka zaskakujący: Benjamin Grosvenor w Koncercie f-moll Chopina. Kilka lat temu ten pianista wydawał mi się mdły. Teraz nie był, o nie. Technicznie szykuje się na następcę Hamelina – macha paluszkami niezwykle sprawnie i efektownie. Koncert grał z pasją, niemal z furią – nic z łagodnego młodzieńczego romantyzmu, zamiast pieśni miłosnej do Konstancji Etiuda Rewolucyjna. Chwilami rąbanka. Cóż, inne spojrzenie. Jedna z koleżanek powiedziała z satysfakcją: pierwszy Anglik, który nie uważa, że Chopin był chory i niemęski. Znów dodam, że orkiestra była świetna, a wejście roku w finale – po prostu urocze. Na bis pianista ponaśladował Horowitza w Etiudzie As-dur Maurycego Moszkowskiego i dodał jeszcze pieśń Bzy Rachmaninowa w autorskim opracowaniu fortepianowym. No i koniec. A tymczasem Orkiestra XVIII Wieku w Studiu im. Lutosławskiego zakończyła właśnie nagrywanie Strasznego dworu i próbuje do koncertów w niedzielę i poniedziałek, inaugurujących I Konkurs Chopinowski na Instrumentach Historycznych. Podobno nowy utwór Szymańskiego się jej spodobał. Bardzo już jestem ciekawa. A przesłuchania rozpoczynają się już we wtorek.
Translations in context of "gdyby mu się" in Polish-English from Reverso Context: Nie wiem, ale byłoby znakomicie, gdyby mu się udało. Mario Balotelli po przejściu do Nice znowu błyszczy. Na treningu pokazał, że jego forma strzelecka nadal jest wysoka. Potrafił pokonać bramkarz bez jakichkolwiek problemów i to trzy razy zRozwiń rzędu. Czy jeszcze sięgnie po niego któryś z dużych klubów?Kiedyś takie karne wykonywano w lidze w USA. Podobne zobaczyli kibice podczas finału rozgrywek Gauteng Champion of Champions. Zawodnicy zamiast uderzać piłkę ustawioną jedenaście metrów przed bramką, mierzyli się z golkiperem w pojedynkach "sam na sam". Łatwiej niż w tradycyjnych karnych nie także, co słychać o Sergio Ramosa i jego partnerki, Rubio Pilar. Para podzieliła się wrażeniami z rocznicy urodzin swojego syna.
Translations in context of "powiedział gdyby" in Polish-English from Reverso Context: gdyby powiedział
Ciężko było poddawać się atmosferze żałoby przez ponad tydzień – to wyjątkowo długo. Fakt, sytuacja była szczególna i złożona – w smoleńskiej katastrofie zginęło 96 osób w większości dobrze znanych społeczeństwu, z różnych środowisk, różnych opcji, każdy więc niemal miał kogo żałować. A przecież choć oficjalna żałoba narodowa się kończy, to przecież to jeszcze nie jest prawdziwy koniec wydarzenia, jeszcze nie wszystkie ciała zostały zidentyfikowane, część nie wróciła do kraju. Jak można było to znieść, ten długi czas, który dla nie obchodzących bezpośrednio żałoby był nadmiarem (zwłaszcza od momentu, gdy arbitralną decyzją o pochówku prezydenckiej pary właściwie tę żałobę zakończono), a przede wszystkim ten koszmarny odlot podkręcany przez większość mediów, nierzadko politykierski, nader często po prostu fałszywy? Lepiej było w tym czasie po prostu słuchać radiowej Dwójki (bo przynajmniej jak już puszczają muzykę poważną, to wiedzą, co i dlaczego, bo przecież zwykle to robią), choć na dłuższą metę i ten stan, i ta jednostajność nastroju nużyła. Ludzie mają różne sposoby przeżywania żałoby. My zastosowaliśmy XIX-wieczny model europejski, w Nowym Orleanie na pogrzebach grają radosny jazz tradycyjny (bo przecież zmarły odchodzi w inny, lepszy świat), w Wielkiej Brytanii i USA grają przeboje popowe. Tak też można, czemu nie. Co nie zmienia faktu, że Requiem Mozarta jest nieśmiertelne i zawsze porusza (jeszcze raz brawo Marc Minkowski, brawo muzycy krakowscy, brawo Julia Lezhneva, Anna Lubańska, Rafał Bartmiński, Wojciech Gierlach – to była, jak już tu wspominaliśmy, wyższa szkoła jazdy i sport ekstremalny), było więc najczęściej wykonywanym w tych dniach na żywo utworem (w Krakowie i Warszawie zabrzmiało po dwa razy). Niemieckie Requiem Brahmsa, które zabrzmiało w piątek w Katowicach, a parę godzin temu zostało odtworzone w radiowej Dwójce, pozostaje utworem wzruszającym i głębokim; osobiście jest mi szczególnie bliskie. W niedzielny wieczór w radiowym Studiu im. Lutosławskiego odbył się koncert połączonych orkiestr – Sinfonii Varsovii i Polskiej Orkiestry Radiowej poz batutą Łukasza Borowicza; po krótkim Epitafium katyńskim Andrzeja Panufnika zabrzmiała III Symfonia Góreckiego z pięknym, skupionym śpiewem Wioletty Chodowicz. Symfonia pieśni żałosnych wykonana też została w sobotę z wielkim sukcesem w Londynie w Royal Festival Hall (London Philharmonic Orchestra, dyrygentka Marin Alsop, solistka Joanna Woś). I tak miała być tego dnia wykonana (zamiast IV Symfonii, której Górecki nie ukończył), ale poprzez dodatkowy kontekst wywarła jeszcze silniejsze wrażenie; minuta ciszy była i przed utworem (oficjalna) i po utworze… No i cóż, udało się Berlińczykom przylecieć do Krakowa, ale czy rzeczywiście wykonanie Metamorfoz było dobrym pomysłem? Na pewno nie w tym momencie. Ciekawam, czy ktoś spokojnie wysłuchał muzyków i czy w ogóle był w stanie – przecież w tym czasie kondukt szedł już na Wawel i gawiedź podążyła za nim (co zresztą zrozumiałe). Nawet jeśli wykonanie było wyświetlane na telebimie, to zapewne pies z kulawą nogą go nie słuchał. Może parę osób, które zostały w katedrze… Szkoda, że nie pomyślano tego jakoś inaczej. A muzyczna oprawa mszy chwilami wołała o pomstę do nieba (z wyjątkiem fragmentów z Mozarta i Faurego). Najśmieszniejsze, że dziennikarze (ciekawe, czy tylko polscy) nie zauważyli różnicy i pisali w komentarzach (widziałam na stronie „GW”), że Berlińczycy grali Mozarta.
e351.
  • o333r0lm3u.pages.dev/137
  • o333r0lm3u.pages.dev/336
  • o333r0lm3u.pages.dev/142
  • o333r0lm3u.pages.dev/116
  • o333r0lm3u.pages.dev/263
  • o333r0lm3u.pages.dev/234
  • o333r0lm3u.pages.dev/93
  • o333r0lm3u.pages.dev/303
  • o333r0lm3u.pages.dev/17
  • gdyby mu zagrali podskoczyłby jeszcze